Wszyscy wiemy, jakie święto przypada na tę datę. Ponieważ odbywam co jakiś czas sentymentalną podróż w przeszłość, tym razem data ta skłoniła mnie, aby spojrzeć na to co wydarzyło się kiedyś, oceniając z dużym dystansem, może i lekkim humorem, ale i przekonaniem, jaki człowiek był naiwny.
Tym razem sięgnę wiele lat wstecz do czasów, kiedy byłam uczennicą jednego z warszawskich liceów ogólnokształcących im. Mikołaja Reja. Za tzw. moich czasów szkoła ta uchodziła za jedno z lepszych liceów. Mam nadzieję, że pozostało tak do dzisiaj. Przy okazji pozdrawiam wszystkich „rejaków” byłych, obecnych i tych przyszłych.
Czasy kiedy pobierałam tam naukę należały do słusznie minionych, ale nie miałam na to wpływu, bo urodziłam się i wychowałam w czasie tzw. realnego socjalizmu. Data 1 Maja, jak zapewne domyślacie się, była jedną z ważniejszych. Ciągnące się, „radosne” pochody były nieodłącznym obrazem tamtych czasów. Mnie też przyszło uczestniczyć w tychże uroczystościach, gdzie warszawskie licea „dumnie” paradowały, moje oczywiście też. Przemarsz pochodu odbywał się ulicą Marszałkowską, a trybuna honorowa towarzyszy, dobroczyńców naszego kraju i narodu umiejscowiona była na wysokości Pałacu Kultury i Nauki. Czy mogła być w innym miejscu? No nie mogła.
Moje liceum było położone przy ul. Królewskiej, zatem niedaleko mieliśmy, aby włączyć się do pochodu pierwszomajowego. Ci, którzy są mieszkańcami Stolicy, lub znają Warszawę, dobrze wiedzą, o jakiej lokalizacji piszę. Ci, którzy nie wiedzą wyjaśnię krótko, że mowa jest o tzw. ścisłym Centrum miasta.
Czekając na ulicy Królewskiej, przed włączeniem się do pochodu, najpierw była sprawdzana obecność, a potem ustalane, czy wszyscy mają biało – czerwone flagi. Jeden z nauczycieli, tak zachwycony świętem krzyknął do nas, że jak będziemy na wysokości trybuny honorowej, to oprócz machania flagami, mieliśmy wydobywać z siebie głośne okrzyki „Hej, hej, idzie Rej”. To tak dla zamanifestowania, że nasza szkoła była razem z towarzyszami, partią , no i w ogóle, że byliśmy bardzo szczęśliwi.
Włączyliśmy się więc w jakimś momencie do pochodu i będąc na wysokości zacnej trybuny nie krzyczeliśmy tego, co kazał nam nauczyciel, a „Hej, hej, USA” – (przy czym brzmiało to tak jak się pojedynczo wymawia litery, a wtedy zobaczycie, że się to rymowało). Ale byliśmy wówczas z siebie dumni, bo była to nasza walka w okropnym komunizmem. Oczywiście naiwne to było bardzo, ale my wówczas mieliśmy po piętnaście, szesnaście lat i byliśmy przekonani, że takimi okrzykami też coś zdziałamy.
Jeden z moich kolegów, jednak postanowił radykalniej zaprezentować swoją niechęć do ówczesnego ustroju. Otóż, pod białą koszulą (strój obowiązkowy), miał podkoszulek, gdzie ręcznie napisał „Nie lubię ruskich …… pierogów”. Rozpiął tę koszulę w odpowiednim momencie z dumą prezentując owy napis. Reakcja nauczyciela, który zobaczył to cudeńko, była jednoznaczna. Ostatecznie kolega nie poniósł większych negatywnych konsekwencji poza późniejszą rozmową dyscyplinującą na tzw. „dywaniku” u dyrektora.
To takie moje młodzieńcze wspomnienia, które zapewne nie przyniosły żadnego wkładu w walce z komunizmem, ale nam wówczas dawały poczucie, że robimy wiele w tym właśnie dniu 1 Maja.
Dzisiaj z rozrzewnieniem wspominam swoje liceum i tamte czasy.
Przypomniała mi się teraz Pani Profesor, która uczyła mnie fizyki i jednocześnie była wychowawcą klasy. Przedmiot ten nie należał do moich ulubionych, a wręcz był wielką zmorą. Zdecydowanie moje talenty poszły w kierunku przedmiotów humanistycznych. Pani Profesor dość często wzywała mnie do odpowiedzi i nie zaliczałam niestety większych sukcesów z dziedziny fizyki.
Za którymś razem usłyszałam:
„Wojciechowska, nie zdasz matury, zobaczysz. Będziesz kamienie na drodze tłuc i tak skończysz”.
Początkowo nie bardzo wiedziałam o co chodziło z tymi kamieniami, ale brzmiało groźnie. Przy kolejnej słabej odpowiedzi z Jej ust padło:
„Ojciec ma natychmiast przyjść do szkoły”.
No ….., zabrzmiało jeszcze groźniej. Chcąc ratować się jakoś przed wizytą rodzica, bo wiedziałam, że dobrze się to dla mnie nie skończy, rzekłam:
„Tato do szkoły przyjść nie może, bo jest zalatany”. Przejęzyczyłam się, bo chciałam powiedzieć, że jest zajęty, ale wyszło jak wyszło.
Pani Profesor ze zdumieniem wyartykułowała „jak to jest zalatany? Pilot może być zalatany, ale nie Twój Ojciec”.
„No właśnie, ale mój Ojciec też, bo jest pilotem”. Co ciekawe, była to szczera prawda, bo właśnie taki zawód wykonywał mój Tata.
Cała klasa ryknęła śmiechem, Pani Profesor dostała szału, a ja otrzymałam obniżoną ocenę ze sprawowania.
Na marginesie wspomnę, że kiedyś coś podobnego słyszałam, ale nieco później, w jakimś polskim filmie (nie pamiętam tytułu) „Wisz Pan znałem jednego pilota, ten to był zalatany”. Nie jestem pewna, czy właściwie zacytowałam, ale to było coś w tym stylu.
Pani Profesor, nie dając za wygraną dalej ciągnęła wywód, że będę kamienie na drodze tłukła. W końcu pomyślałam, że to zapewne chodzi o budowanie albo remontowanie dróg. Być może do czegoś tych kamieni się używało. Niestety mój umysł nie posiadał stosownej wiedzy. Nie chciałam jednak już więcej odzywać się, bo mój dziadek budował drogi i mosty i uważałam, że wykonywał zacny zawód. Zatem nie wiedząc dlaczego miało to być jakąś hańbą dla mnie tłuczenie tych kamieni na drodze. Gdybym wypaliła z dziadkową profesją, podobnie jak z pilotem, nie wiem jakby się to mogło dla mnie skończyć. Przemilczałam, nie powiedziałam prawdy, wychodząc wówczas z założenia, że „mowa jest srebrem, a milczenie złotem”.
I takie to moje wspomnienia z 1 Maja i ze szkołą. Przewidywania mojej wychowawczyni nie sprawdziły się, zdałam maturę, ukończyłam studia, aplikację, no i nie tłukę kamieni na drodze.
Natomiast zdecydowanie jestem zwolenniczką mówienia prawdy, bo kłamstwem, obłudą i manipulacją brzydzę się jak mało kto. Jeżeli z jakiś powodów, wiem, że prawda może zaboleć, albo lepiej z powiedzeniem jej trochę poczekać, po prostu milczę, według powiedzenia „mowa jest srebrem, a milczenie złotem”. Choć prawda o wykonywanym zawodzie mojego Ojca, przyniosła mi złą ocenę, ale co z tego, przeżyłam, ukończyłam szkołę i dobrze mam się do dzisiaj. Dobrze, że o Dziadku przemilczałam, bo kto wie, jakby się ta rozmowa potoczyła dalej. Z Dziadka i Ojca nadal jestem dumna, choć odeszli już dawno temu i pozostały jedynie wspomnienia. Tak na marginesie, wówczas ostatecznie mój kochany rodzic nie został wezwany do szkoły, bo Pani Profesor, w tych słownych potyczkach ze mną, zapomniała o tym. No i udało się, widocznie już wówczas miałam więcej szczęścia niż rozumu i tak zostało to dzisiaj.