Co za dzień.

Od kilku dni szykowałam się do wyjazdu, w sprawach zawodowych. Kompletowałam dokumenty, przygotowywałam się do spotkań, które miałam odbyć w mieście do którego się udawałam. Zastanawiałam się nad tym, czy pomimo tego, że cel mojej podróży oddalony od Warszawy kilkaset kilometrów, pojechać samochodem. Po chwili przyszła do mojej głowy odpowiedź, że nie. Stwierdziłam, że jadąc jako kierowca przez kilka godzin dojadę na miejsce zmęczona, po drodze mogą wydarzyć się jakieś niespodziewane okoliczności np. awaria, może mandat za przekroczenie prędkości, itp. zdarzenia, które wprawdzie zapadają w pamięć, ale do najmilszych nie należą. Ostatecznie zdecydowałam się na jazdę pociągiem, pomimo, że godzina wyjazdu była tak wczesna, że aż nieprzyzwoita.

Poprzedniego dnia spakowałam potrzebne dokumenty, budzik został oczywiście nastawiony, wiadomo, żeby nie zaspać.

W dniu wyjazdu, jak się podniosłam z łóżka byłam lekko nieprzytomna, za oknem było ciemno, hulał wiatr i w ogóle zdawało mi się, że jest jakoś nieprzyjemnie. Ubrałam się ciepło, w wygodny strój, aby czuć się komfortowo i podczas podróży i na spotkaniach. Zamówiłam taksówkę, a oczekując na nią popijałam sobie kawę i myślałam o spotkaniach, które mnie czekały.

Gdy wybiła godzina wyjścia z domu, uczyniłam to i będąc już na zewnątrz zobaczyłam, że taksówki nie ma. Po upływie dziesięciu minut wpadłam w nerwy, że nie zdążę na dworzec. Zaczęło się wydzwanianie i ustalanie kiedy podjedzie tak mocno pożądany pojazd. Powinnam się chyba zastanowić, czy korzystać w tych środków lokomocji, bo jak pamiętacie z mojego wcześniejszego wpisu, o mało nie wypadłam z taksówki, a teraz opóźnienie. Jednak udało się, kierowca tłumaczył, że mają dużo zleceń, itp. Jakoś to do mnie nie przemawiało, bo była piąta rano. Na szczęście o tej godzinie nie ma korków w mieście, więc w miarę szybko dotarłam do celu.

Zdążyłam więc do pociągu, choć prawdę mówiąc w ostatniej chwili. Nie miałam  czasu, żeby kupić sobie coś do jedzenia i do picia. Ale co tam, przecież w pociągu zrobię potrzebne zakupy. Niestety okazało się, że nie. Jak się zorientowałam, że nie ma wagonu tzw. bufetowego, to sama byłam na siebie zła. Przecież mogłam zrobić sobie kanapki w domu i wziąć jakiś sok, który zawsze jest w lodówce. No cóż, za pewną niefrasobliwość trzeba zapłacić.

Wściekła na siebie, głodna i spragniona dotarłam do celu. Duże miasto, więc znów trzeba było zdać się na taksówkę i tym razem podobna historia jak wyżej. Co raz większe było u mnie przekonanie, że te taksówki to chyba nie są mi pisane. Lekko spóźniona dotarłam na miejsce. Okazało się jednak, że moje opóźnienie i tak nie miało większego znaczenia, bo spotkanie zostało przesunięte na późniejszą godzinę, bo jakaś nieoczekiwana kontrola, czy coś podobnego. Pomyślałam tylko, że szkoda, że nikt mnie nie powiadomił.

Ostatecznie jednak źle nie wyszło, bo na miejscu znalazłam bufet i wreszcie mogłam zjeść śniadanie, no nie, chyba już z uwagi na godzinę, lunch.

Gdy dotarłam wreszcie na spotkanie, druga strona zaczęła piętrzyć jakieś problemy. Zorientowałam się, że to takie sztuczne problemy, bo moim zdaniem osoby uczestniczące nie były do końca przygotowane i co chwilę wychodziły z pokoju. Może ta nieoczekiwana kontrola zbiła ich z pantałyku. Ostatecznie niewiele udało się ustalić, więc umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Taki wyjazd bez rezultatów, zdarza się. W końcu nie po raz pierwszy byłam w takiej sytuacji.

Nie mniej jednak na następne spotkanie pojechałam już trochę zirytowana, zastanawiając się, czy jeszcze przydarzy mi się coś nieoczekiwanego. A jakże przydarzyło się, w ostatniej chwili spotkanie zostało odwołane. Tym razem już wściekła opuściłam to miejsce i poszłam do pobliskiej knajpki, żeby znowu coś zjeść, chwilę odpocząć, a potem udać się na dworzec w drogę powrotną.

W tej miłej knajpianej atmosferze tak się zasiedziałam, że wyjechałam na dworzec na tyle późno, że ledwo zdążyłam na pociąg powrotny do Warszawy. Tym razem nie zależało mi już na wagonie bufetowym, bo byłam najedzona i chyba więcej nie wrzuciłabym w siebie. O kuriozum, tym razem wagon taki był.

Zaczęła się podróż do domu, ale też z przygodami. Przede wszystkim w pociągu było tak gorącą jakby mieli przewozić afrykańskich pasażerów, którzy zapewne lubią ciepło, więc to osłabiało mnie już tak bardzo, że miałam wszystkiego dość. Kilkakrotnie utknęliśmy na dłuższą chwilę w jakiś nieznanych mi miejscach, więc dojazd nastąpił z dużym opóźnieniem. Jak wysiadłam z pociągu, pomyślałam tylko, że jak będę miała po raz kolejny problem z taksówką to chyba oszaleję. Na szczęście to czarnowidztwo tym razem nie sprawdziło się, a przyjemny Pan kierowca umilał mi rozmową dojazd do domu. Nawet trafił mi się komplement, że miło mu się ze mną rozmawia, bo większość pasażerów nie odzywa się i mają nosy wlepione w swoje telefony.

Jak stanęłam w progu domu, powiedziałam głośno: „no wreszcie dotarłam, ale co za zły dzień mi się przytrafił”. Mój domowy rozmówca, chyba też miał zły dzień, bo odburknął coś niezrozumiałego dla mnie, albo ja już nie kontaktowałam i nie pojęłam wypowiadanych myśli. Jedyne co zrozumiałam, żebym nie marudziła, bo na odpoczynek trzeba poczekać, ale na emeryturze. „Coś takiego,” pomyślałam, o jakiej emeryturze jest mowa, „przecież, ani się na nią nie wybieram, ani czas ku temu”.

Usiadłam w fotelu i pomyślałam sobie dlaczego tak czasami się zdarza, jak się dzieje dobrze, to w każdym momencie, a nieraz dopada nas tak lawina mało przyjemnych zdarzeń i tak jedno pojawia się po drugim. Oczywiście nie znalazłam odpowiedzi na to pytanie, jednak ważne już było to, że na szczęście ten dzień mam za sobą, a jutro będzie lepiej.

Siedząc bezpiecznie w swoim domu, w rzeczonym fotelu, wlepiłam wzrok w telewizor. Nagle widzę i słyszę o referendum w Szwajcarii, które ma się odbyć odnośnie tego, czy krowy mają mieć rogi, czy nie. Wtedy przyszła mi myśl do głowy, jak Oni mają fajnie w tej Szwajcarii, pewnie nie spóźniają się taksówki, a w pociągach nie jest gorąco jak w piecu i żyją sobie spokojnie bez problemów takimi przyziemnymi sprawami, choć zapewne dla nich ważnymi, mam na myśli te krowy.

W pewnym momencie, zobaczyłam, że kwestię tego referendum komentuje moja ulubiona koleżanka, która mieszka w Szwajcarii od wielu lat. Trochę Jej pozazdrościłam, że Ona udziela wywiadów, a ja miałam dzień taki, że dziękuję, że właśnie nadchodzi jego kres. No bo same nieprzyjemne zdarzenia, a i w domu też brak zrozumienia.

Na szczęście następnego dnia wszystko wróciło do normy, a przez noc w objęciach swojej ukochanej poduszki i kołdry wypoczęłam, śniąc o samych przyjemnych rzeczach.

Następnego dnia, szybko połączyłam się z moją szwajcarską znajomą i pogratulowałam udanego wywiadu. Ona tylko zaśmiała się, jak opowiedziałam co mi się wydarzyło i rzekła: „rzucaj wszystko i przyjeżdżaj do mnie”. Oj! Gdyby to było możliwe, niestety nie, bo praca, sprawy do załatwienia, a i życie prywatne też czeka, bo czasami zostaje gdzieś na drugim planie. Wychodzi więc na to, że ja jak i zapewne wielu z Was żyjemy w ciągłym pędzie, w pogoni za czymś co wydaje nam się ważne  i, że po drodze trafiają się takie dni, jak u mnie. Czasami tylko przychodzi refleksja, po co to wszystko, może warto jednak trochę zwolnić i skupić się na tym co przyjemne, daje radość i satysfakcję. No nic, zastanowię się nad tym później, bo obowiązki czekają, a z nowym dniem mam nadzieję, że tym razem wszystko przebiegnie po mojej myśli i sprawnie bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek, a referendum w sprawie krów okaże się korzystne dla tych krów rzecz jasna.

2 uwagi do wpisu “Co za dzień.

  1. Po mimo ze nie był to przyjemny dzień dla Ciebie to bardzo ale to bardzo miło się czytało.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s