Kilka tygodni temu dostałam zaproszenie na ślub i wesele. Rzeczą oczywistą jest, że takie wydarzenie jest ważne nie tylko dla Młodej Pary, ale także rodziców, pozostałych członków rodziny i znajomych. To czas radości, szczęścia i wszechobecnej miłości otaczającej wszystkich uczestników.
Przy okazji tej uroczystości powróciły do mnie wspomnienia, ale nie związane ze ślubem, czy weselem, a z czasów kiedy byłam aplikantką. Choć było to wiele lat temu, odżył ten czas, który nie był łatwy i przyjemny. Wiązał się z ogromną ilością nauki, nieraz trudnej i skomplikowanej. Do tego dochodziła praktyczna nauka zawodu od podstaw. Codziennością były praktyki w sądach wszystkich instancji, nie tylko jako protokolant na rozprawach, ale także praca w sekretariacie, gdzie czymś zupełnie normalnym było zszywanie akt, wykonywanie zarządzeń sędziów, itp.
Jednym z najgorszych momentów na aplikacji były egzaminy, szczególnie egzamin końcowy, który składał się z części pisemnej i ustnej. W części ustnej trzeba było prezentować wiedzę przed szacowną komisją, a do zdania było kilkanaście przedmiotów. Wyglądało to tak, że każdego dnia zdawało się ustnie jeden przedmiot, aż do wyczerpania całej puli, wyznaczonych dziedzin do zdania. Dzisiaj egzaminy kończące aplikację, wyglądają zupełnie inaczej, ale o tym może innym razem.
Przyznam, że był to najtrudniejszy egzamin w moim życiu. Później zdarzało mi się jeszcze do kliku przystąpić na zakończenie różnych studiów podyplomowych, ale to był „pikuś” w porównaniu z egzaminami na aplikacji. Najważniejsze, że zdałam, przeżyłam, a dzisiaj mogę sobie powspominać z przyjemnością i rozrzewnieniem.
Na tamten czas, nie takie emocje mi towarzyszyły jak przyjemność, czy rozrzewnienie. Wręcz przeciwnie, głównie był to strach, trema, ale i ciągle pojawiające się wątpliwości, czy na pewno zapamiętałam cały materiał, którego się uczyłam i czy w ogóle zdołam odpowiedzieć na „krzyżowe” pytania egzaminatorów.
Tak się zdarzyło, że na egzaminy ustne wchodziły po dwie osoby. Ja wchodziłam z moją koleżanką, z którą notabene razem przygotowywałyśmy się do tychże egzaminów.
Pierwsze trzy dni, jakoś gładko przebrnęłyśmy, co dało nam wiatr w żagle, że będzie dobrze, że damy radę, że ostateczny wynik będzie pozytywny.
Zaczął się więc kolejny dzień. Tym razem przyszło nam zdawać prawo rodzinne i opiekuńcze. Miałyśmy wrażenie, że dobrze jesteśmy przygotowane. Weszłyśmy więc do sali egzaminacyjnej na pewniaka i z poczuciem, że zapewne nam gładko pójdzie. Pan, który nas egzaminował oświadczył, że pytania nie będą trudne, więc nie ma potrzeby się denerwować. Zaczął od mojej koleżanki, prosząc, aby przedstawiła i omówiła przepisy dotyczące zawarcia związku małżeńskiego i przesłanek jakie muszą być spełnione, aby doszło do skutecznego zawarcia małżeństwa.
Pomyślałam sobie wtedy, jaką ona jest szczęściarą, bo dostała takie proste pytanie. Po niedługim czasie okazało się jak bardzo się myliłam.
Koleżanka z nieco drążącym głosem zaczęła wymieniać przesłanki, podając oczywiście podstawę prawną jaką jest Kodeks rodzinny i opiekuńczy. Powiedziała co miała do powiedzenia, myśląc, że ma to pierwsze pytanie z głowy. Aż tu nagle Pan egzaminator z uśmiechem na ustach stwierdził, że to za mało. Więc ona znowu wymieniała, że osoby mają być pełnoletnie, że muszą być świadkowie, itd., itd. Nieco zniecierpliwiony Pan zwrócił się do mnie, co ja mam do powiedzenia na ten temat. Trochę zdziwiona, że to pytanie przerzucił na mnie, zaczęłam wymieniać różne przesłanki, powtarzając raczej to co wymieniła moja koleżanka.
Pan już nie był nieco zniecierpliwiony, a stał się bardzo zniecierpliwiony, mówiąc do nas: „Drogie Panie niestety nie wiecie”. Moja koleżanka próbując ratować sytuację, zaczęła dość nerwowo wymieniać, że dodatkowo są potrzebne obrączki, goście, kwiaty i ludzie odświętnie ubrani. Na to usłyszałyśmy, „że jak kwiatów nie będzie, to co?! nie dojdzie do zawarcia małżeństwa?” Faktycznie, przecież to jakieś bzdury i kompletnie nieistotne rzeczy. Zaczęła się więc w naszych głowach kotłowanina myśli, co to jeszcze mogłoby być?
Próbując ratować sytuację, powiedziałam, „że zdałyśmy już kilka przedmiotów i mamy bez mała już jedną rękę w todze, niech więc Pan będzie łaskawy i pozwoli nam włożyć drugą”
Chyba, go tym stwierdzeniem rozbawiałam i powiedział, że da nam szansę na zastanowienie. W tym stresie i nerwach, wreszcie mnie olśniło i powiedziałam, że małżeństwo zostaje zawarte, gdy mężczyzna i kobieta jednocześnie obecni złożą przed kierownikiem urzędu stanu cywilnego oświadczenia, że wstępują ze sobą w związek małżeński (to były czasy, gdzie sam ślub kościelny nie wystarczał do skutecznego zawarcia małżeństwa).
„No wreszcie, już myślałem, że nigdy na to nie wpadniecie” – z nieukrywaną ulgą rzekł Pan egzaminator.
Potem padły jeszcze jakieś pytania i do mnie i do koleżanki, ale poradziłyśmy sobie i ostatecznie egzamin został zaliczony.
Na pierwszy rzut oka, wydawało się to tak oczywiste, że muszą być zgodne oświadczenia woli, ale nie wiadomo z jakiego powodu obu nam wyparowało to zupełnie z głowy. Dlatego pamiętam to do dzisiaj, bo o mały włos na tak prostym pytaniu, nie poległyśmy. Na szczęście stało się inaczej. Z perspektywy dzisiejszego dnia to zdarzenie wydaje się trochę humorystyczne i zabawne. Nie pamiętam na szczęście już stresu i tego, że z koleżanką „wiłyśmy się jak węże”, żeby powiedzieć coś co spowoduje, że egzamin będzie zdany. Wiedza na szczęście objawiła się na czas.
Podczas ślubu, o którym napisałam na początku, wszystko odbyło się zgodnie z przepisami i małżeństwo zostało skutecznie zawarte. Państwo Młodzi złożyli zgodne oświadczenia woli. Na weselu było więc co świętować, dlatego też hucznej zabawie nie było końca.
Natomiast o przesłankach związanych z zawarciem małżeństwa napiszę innym razem, odnosząc się do przepisów obecnie obowiązujących w tym zakresie, obiecując, że niczego nie pominę. Pisząc tekst nie będę przecież musiała wymieniać wszystkiego z pamięci, tak jak było to na egzaminie, tylko spokojnie zerknę w kodeks, bo bez niego ani rusz.
Wedle zasady, którą wpajano mi na studiach, notabene jakiś czas temu przywołałam ją, że dobry prawnik ma głowę w kodeksie, a nie kodeks w głowie. W zanadrzu mam kolejny ślub i wesele, ciekawe jaki mi się egzamin wówczas przypomni? Pożyjemy, zobaczymy.